W 1914 roku Ernest Shackelton wyruszył na kolejną wprawę transantarktyczną. Jej celem było przejście Antarktydy od Morza Weddellena do Morza Rossa. Jednak statek, którym podróżowała wyprawa zmiażdżyły kry lodowe. Rozpoczęła się walka o przetrwanie. Dzięki determinacji Shackeltona wszyscy członkowie wyprawy przeżyli. W 2008 roku Henry Worsley, wnuk dowódcy statku Shackeltona z dwoma innymi potomkami załogi, powtórzył trasę legendarnego polarnika, którą ten przebył dla ratowania załogi. W 2015 roku Worsley podjął pierwszą próbę samotnego przemierzenia Antarktydy pieszo i bez wsparcia.
David Grann - amerykański dziennikarz i pisarz, autor książek reportażowych, od 2003 związany z „New Yorkerem”. W języku polskim ukazały się dwie się jego książki: Zaginione miasto Z (W.A.B., 2010) będąca mieszanką reportażu i biografii brytyjskiego podróżnika Percy'ego Fawcetta, zaginionego w 1925 w brazylijskiej Amazonii i Czas krwawego księżyca. Zabójstwa Indian Osagów i narodziny FBI (W.A.B. 2018).
W.A.B.
Biała ciemność David Grann
Oprawa miękka |
Wydanie: Pierwsze |
EAN: 9788328087699 |
Liczba stron: 208 |
Wydawnictwo: W.A.B. |
Format: 135 x 202mm |
Cena detaliczna: 39,99 zł |
Rok wydania: 2021 |
39,99 zł
Produkt niedostępny
39,99 zł - najniższa cena z 30 dni przed obniżką
Powiadom mnie
Powiadom
Opis
Ebook i Audiobook
Czytaj jak chcesz. Książka dostępna na czytniki i aplikacje mobilne.
Ebook na
Kup ebook
Proponowane podobne
Inni klienci sprawdzali również
Inne książki z tej kategorii
Recenzje
Zapraszamy do napisania własnej recenzji, możesz wysłać do nas tekst przez formularz.
Monika Parda
Lodowa symfonia
opinia recenzenta nie jest potwierdzona zakupem 2021-06-08
Wszechogarniająca biel. Wciska ci się w oczy, usta, wreszcie opanowuje twoje myśli. Czujesz jak cię wypełnia i otula sobą. Nastaje ciemność. Biała ciemność.
Nie jest to fragment powieści science fiction ani abstrakcyjna wizja ekscentrycznego twórcy. To smak adrenaliny i bycia odkrywcą. To zew, który porywa ze sobą nie pytając o zdanie. To przygoda, która wydarzyła się naprawdę. Niejeden raz. Kilka ostatnio recenzowanych przeze mnie książek dotyczyło odwagi kobiet. Dzisiejsza lektura to naczynie mieszczące w sobie niezmierzone pokłady męskiej niezłomności, która wiedzie czytelnika po kruchej powierzchni. Tak cienkiej, że nigdy nie wiadomo, kiedy osunie się spod naszych stóp. O trzech wyprawach, które stanowiły jakby nierozłączne ogniwa jednego łańcucha. O dwóch mężczyznach, których duch Antarktydy, na przekór logice, wołał ku sobie. O polarnikach, dla których lodowa kraina była jak białe płótno, na którym tak bardzo chcieli zostawić swój ślad. A także o mężach, ojcach, przyjaciołach, którzy szli w ryzyko, choć nie było widać celu.
To lektura - reportaż, więc fabułę napisało samo życie. Jak obecny na jej stronach mróz - przenikająca do szpiku kości. O antarktycznym wyzwaniu, którego prekursorem był Ernest Shackleton. Jego słowa: "Człowiek musi dopasować samego siebie do nowego celu, gdy ten poprzedni pójdzie na dno." wyryły się w mojej pamięci. To on zapragnął pieszo przejść lodowy kontynent od Morza Weddella do Morza Rossa. To nie była brawura, pomysł szaleńca, czy lekkomyślna zachcianka, jak pochopnie można ocenić słysząc o tak ekstremalnych decyzjach. Shackleton był jednym z bardziej zorganizowanych i rozsądnych ludzi, z wyjątkowymi zdolnościami menadżerskimi, z których czerpie się do dziś. Co więcej, cechowała go niespotykana lojalność. To on tak klarownie pokazał, że posiadanie władzy, czy wyższej od innych pozycji nie każdego owija wokół własnego palca.
Marzenie wkroczyło w fazę realizacji. W 1914 r. kilkuosobowa ekspedycja wyruszyła. Wszystko nabierało rozpędu, a Shackleton zaczął zapisywać pierwsze zdania na kartach swojej antarktycznej historii. Jednak statek "Endurance", którym podróżowała grupa śmiałków, utkwił w krach. Nieoczekiwanie stał się jak migdał w czekoladzie. Bez możliwości jakiegokolwiek ruchu, manewru, ratunku. Życie polarników stanęło pod znakiem zapytania, gdy sto sześćdziesiąt kilometrów od lądu okręt został zmiażdżony przez lód. Tylko dzięki determinacji Ernesta wszyscy polarnicy przeżyli, a w obliczu śmierci zachowali zimną krew - z organizacją pokazów podróżniczych slajdów, grą w pokera i fokstrotem w tle włącznie.
Ta ekspedycja stała się inspiracją dla Henry'ego Worsley'a. Nie potrafił myśleć o niczym innym. Tak bardzo pragnął postawić stopę na Antarktydzie, choć zawodowo nie miał z tą mroźną aurą zbyt wiele wspólnego. Chciał, niczym artysta, dokończyć dzieło, zapoczątkowane w 1914 r. Dlaczego? Na pytanie o pasję i marzenia często po prostu nie ma odpowiedzi, bo każde słowo będzie zbyt banalne i powierzchowne. W 2008 roku zorganizowanej przez Worsley'a kilkuosobowej wyprawie udało się osiągnąć to, co upadło w 1914 r. Mężczyźni przeszli Antarktydę od morza do morza.
Wydawałoby się, że to koniec. Cel zrealizowany, marzenie spełnione. Henry stanął na swoim podium i znowu był z bliskimi w domowym zaciszu. Jednak raz wznieconą iskrę pasji ciężko jest zgasić, bo przemienia się w ogień. Miał 55 lat, kiedy udał się na drugą, tym razem samotną wyprawę. Nie będę wnikała w szczegóły, bo to po prostu trzeba przeczytać, żeby poczuć całym sobą. A ta część książki poruszyła mnie najbardziej.
Literatura drogi. Jednak nie szybkiego ruchu, ale mozolnego stawiania kroku za krokiem, pokonywania swoich barier i wykraczania poza strefę komfortu. W sensie tak bardzo dosłownym - ze wszystkimi jej niedogodnościami, ale i metaforycznym - w głąb siebie i wręcz mistycznych doznań. Zanurzając się w tę opowieść słyszałam lodową symfonię. Skrzypienie śniegu pod saniami, płozy zgrzytające o lód i szuranie nart. Widziałam śniegowe mosty, zamarznięte szczeliny i długie wiszące sople. Z drugiej strony przenikała mnie rozpościerającą się cisza. Bo idziesz w bezkres, samotność, w miejsca, gdzie nikt nie poda ręki. W krańcowej sytuacji zostajesz sam. Zupełnie.
Poza przekazem słownym, mamy tu także reportaż fotograficzny. Pięćdziesiąt zdjęć, które stanowią jedność z żywą narracją. Czarno-białe kadry przenoszą nas w krajobrazy i stany emocji, w których prawdopodobnie nigdy nie będzie dane nam być. A może? Dla mnie są metaforą tego, że choć próbujemy zmieścić się w czarno-białych barwach to każda przygoda, każdy zwykły dzień, wreszcie relacja, mają wiele odcieni. I taka jest ta książka. Poruszająca, choć minimalistyczna. Wysublimowana, choć oszczędna w słowach. Uznana za książkę tygodnia przez Vogue Polska i ja się wcale nie dziwię. Bo warto otworzyć te wrota do fascynującej krainy mrozu, ale przede wszystkim do krainy człowieczeństwa i wykraczania poza samego siebie. Bardzo polecam.
A ja wciąż zadaję sobie pytanie 'jak tam jest'? "Siedzi się jak na wielkim białym talerzu, spoglądając ku krawędzi, a ja pofrunąłbym w niebo, w kosmos i spojrzałbym w dół, myśląc, ze jestem atomem na kostce lodu pośrodku niczego! " - odpowiada mi Henry Worsley.
Dziękuję za takich ludzi, którzy się nie boją i idą.
Nie jest to fragment powieści science fiction ani abstrakcyjna wizja ekscentrycznego twórcy. To smak adrenaliny i bycia odkrywcą. To zew, który porywa ze sobą nie pytając o zdanie. To przygoda, która wydarzyła się naprawdę. Niejeden raz. Kilka ostatnio recenzowanych przeze mnie książek dotyczyło odwagi kobiet. Dzisiejsza lektura to naczynie mieszczące w sobie niezmierzone pokłady męskiej niezłomności, która wiedzie czytelnika po kruchej powierzchni. Tak cienkiej, że nigdy nie wiadomo, kiedy osunie się spod naszych stóp. O trzech wyprawach, które stanowiły jakby nierozłączne ogniwa jednego łańcucha. O dwóch mężczyznach, których duch Antarktydy, na przekór logice, wołał ku sobie. O polarnikach, dla których lodowa kraina była jak białe płótno, na którym tak bardzo chcieli zostawić swój ślad. A także o mężach, ojcach, przyjaciołach, którzy szli w ryzyko, choć nie było widać celu.
To lektura - reportaż, więc fabułę napisało samo życie. Jak obecny na jej stronach mróz - przenikająca do szpiku kości. O antarktycznym wyzwaniu, którego prekursorem był Ernest Shackleton. Jego słowa: "Człowiek musi dopasować samego siebie do nowego celu, gdy ten poprzedni pójdzie na dno." wyryły się w mojej pamięci. To on zapragnął pieszo przejść lodowy kontynent od Morza Weddella do Morza Rossa. To nie była brawura, pomysł szaleńca, czy lekkomyślna zachcianka, jak pochopnie można ocenić słysząc o tak ekstremalnych decyzjach. Shackleton był jednym z bardziej zorganizowanych i rozsądnych ludzi, z wyjątkowymi zdolnościami menadżerskimi, z których czerpie się do dziś. Co więcej, cechowała go niespotykana lojalność. To on tak klarownie pokazał, że posiadanie władzy, czy wyższej od innych pozycji nie każdego owija wokół własnego palca.
Marzenie wkroczyło w fazę realizacji. W 1914 r. kilkuosobowa ekspedycja wyruszyła. Wszystko nabierało rozpędu, a Shackleton zaczął zapisywać pierwsze zdania na kartach swojej antarktycznej historii. Jednak statek "Endurance", którym podróżowała grupa śmiałków, utkwił w krach. Nieoczekiwanie stał się jak migdał w czekoladzie. Bez możliwości jakiegokolwiek ruchu, manewru, ratunku. Życie polarników stanęło pod znakiem zapytania, gdy sto sześćdziesiąt kilometrów od lądu okręt został zmiażdżony przez lód. Tylko dzięki determinacji Ernesta wszyscy polarnicy przeżyli, a w obliczu śmierci zachowali zimną krew - z organizacją pokazów podróżniczych slajdów, grą w pokera i fokstrotem w tle włącznie.
Ta ekspedycja stała się inspiracją dla Henry'ego Worsley'a. Nie potrafił myśleć o niczym innym. Tak bardzo pragnął postawić stopę na Antarktydzie, choć zawodowo nie miał z tą mroźną aurą zbyt wiele wspólnego. Chciał, niczym artysta, dokończyć dzieło, zapoczątkowane w 1914 r. Dlaczego? Na pytanie o pasję i marzenia często po prostu nie ma odpowiedzi, bo każde słowo będzie zbyt banalne i powierzchowne. W 2008 roku zorganizowanej przez Worsley'a kilkuosobowej wyprawie udało się osiągnąć to, co upadło w 1914 r. Mężczyźni przeszli Antarktydę od morza do morza.
Wydawałoby się, że to koniec. Cel zrealizowany, marzenie spełnione. Henry stanął na swoim podium i znowu był z bliskimi w domowym zaciszu. Jednak raz wznieconą iskrę pasji ciężko jest zgasić, bo przemienia się w ogień. Miał 55 lat, kiedy udał się na drugą, tym razem samotną wyprawę. Nie będę wnikała w szczegóły, bo to po prostu trzeba przeczytać, żeby poczuć całym sobą. A ta część książki poruszyła mnie najbardziej.
Literatura drogi. Jednak nie szybkiego ruchu, ale mozolnego stawiania kroku za krokiem, pokonywania swoich barier i wykraczania poza strefę komfortu. W sensie tak bardzo dosłownym - ze wszystkimi jej niedogodnościami, ale i metaforycznym - w głąb siebie i wręcz mistycznych doznań. Zanurzając się w tę opowieść słyszałam lodową symfonię. Skrzypienie śniegu pod saniami, płozy zgrzytające o lód i szuranie nart. Widziałam śniegowe mosty, zamarznięte szczeliny i długie wiszące sople. Z drugiej strony przenikała mnie rozpościerającą się cisza. Bo idziesz w bezkres, samotność, w miejsca, gdzie nikt nie poda ręki. W krańcowej sytuacji zostajesz sam. Zupełnie.
Poza przekazem słownym, mamy tu także reportaż fotograficzny. Pięćdziesiąt zdjęć, które stanowią jedność z żywą narracją. Czarno-białe kadry przenoszą nas w krajobrazy i stany emocji, w których prawdopodobnie nigdy nie będzie dane nam być. A może? Dla mnie są metaforą tego, że choć próbujemy zmieścić się w czarno-białych barwach to każda przygoda, każdy zwykły dzień, wreszcie relacja, mają wiele odcieni. I taka jest ta książka. Poruszająca, choć minimalistyczna. Wysublimowana, choć oszczędna w słowach. Uznana za książkę tygodnia przez Vogue Polska i ja się wcale nie dziwię. Bo warto otworzyć te wrota do fascynującej krainy mrozu, ale przede wszystkim do krainy człowieczeństwa i wykraczania poza samego siebie. Bardzo polecam.
A ja wciąż zadaję sobie pytanie 'jak tam jest'? "Siedzi się jak na wielkim białym talerzu, spoglądając ku krawędzi, a ja pofrunąłbym w niebo, w kosmos i spojrzałbym w dół, myśląc, ze jestem atomem na kostce lodu pośrodku niczego! " - odpowiada mi Henry Worsley.
Dziękuję za takich ludzi, którzy się nie boją i idą.
Powiedz, co sądzisz o tej książce
Dodaj recenzję+
Komentarze
Podziel się opinią z innymi czytelnikami i fanami księgarni.
Komentarze nie są potwierdzone zakupem