Wydaje się, że o tych strasznych wydarzeniach, które pierwsze przychodzą na myśl, gdy wypowiadamy to jakże niebezpieczne i tragiczne słowo „Wołyń", wiemy dziś już wszystko. Wszystko zostało wypowiedziane, napisane, przypomniane. Pokazane - mówię tu o wstrząsającym filmie Wojciecha Smarzowskiego. A jednak przeżyłem miłe (o ile można o książce traktującej o powyższej tematyce napisać „miła lektura") rozczarowanie przy lekturze najnowszej książki.
11.07.1943 r. tzw. „Krwawa Niedziela" na Wołyniu, podczas której ukraińscy bandyci i mordercy, legitymujący się przynależnością do UPA ( Ukraińskiej Powstańczej Armii) dokonali serii pacyfikacji polskich wsi, osad. Domy palono, ludzi zaś w bestialski sposób mordowano tylko za to, że byli narodowości polskiej. Mordowano mężczyzn, kobiety, dzieci, starców. Polaków, ale też i Czechów, Cyganów, Żydów oraz pomagającym im Ukraińców za „zdradę ukraińskiej krwi". Na ponad pięćdziesiąt lat zapomniano o ofiarach. Te zaś same bały się dochodzić sprawiedliwości, prawdy. Często pozostawione bez żadnej opieki materialnej, nie mówiąc o opiece psychologicznej ( co podkreśla jedna z bohaterek książki Herbich), same lepiej lub gorzej radziły sobie z wołyńską traumą, którą były naznaczone całe życie. W latach dziewięćdziesiątych pierwszy raz jechały na swoje, dawne ojcowizny. Gorzkie bywały to spotkania. Oto jedna z bohaterek książki Anny Herbich, Teodora, w roku 1966 pojechała do swojej wsi na Wołyniu, z której uciekła w roku 1943 r. Ktoś zrobił zdjęcie samotnej kobiety, klęczącej pośród świeżo skoszonego pola. Kobieta klęczy w miejscu, gdzie kiedyś stał jej dom... Inna zaś, na odwagę przyjazdu zebrała się dopiero w roku 1997. Na miejscu spotykała się z ludźmi, którzy okazywali jej wrogość: „Po coś tu przyjechała Laszko? Trzeba was było wtedy wszystkich powybijać!". Oznaki zrozumienia, współczucia należały do rzadkości. Ale bywały i takie reakcje. Oto Janina, mieszkanka Orzeszyny, została oprowadzona po miejscach kaźni swojej rodziny przez dwudziestokilkuletniego studenta z Ukrainy, który uczestniczył jako wolontariusz w pracach ekshumacyjnych: „Nie wiem, co mam pani powiedzieć. Proszę przyjąć mój wstyd za to, co moi dziadowie zrobili pani i jej rodzinie. Oni już w grobach, a ja żyję z tą hańbą".
Książka Anny Herbich to czwarta pozycja z serii „Dziewczyny z...". Wcześniejsze książki autorki to: Dziewczyny z Powstania, Dziewczyny z Syberii, Dziewczyny z Solidarności. Na okładce każdej z wyżej wspomnianych książek jest zdjęcie odważnej kobiety - ta Powstania Warszawskiego uśmiecha się, nosząc zawadiacko przekrzywioną, wojskową furażerkę. Kobieta z Syberii, okutana zimowym szalem, patrzy z dumą na oprawców, którzy wsadzili ją do bydlęcego wagonu, wioząc gdzieś do Magadanu czy Irkucka. Kobieta w okularach, z papierosem, szyderczo śmieje się wyimaginowanym ubekom z czasów Stanu Wojennego w twarz, niczym Agnieszka z filmu Człowiek z żelaza Andrzeja Wajdy. Tylko na okładce najnowszej książki Anny Herbich, owa „Dziewczyna z Wołynia", patrzy nieufnie swoimi niebieskimi oczyma, spod chustki zaś niemrawo pokazują się dwa warkocze. Przyznam, że już sam kontrast tamtych zdjęć i tego ostatniego, na którym jest dziewczyna z Wołynia robi piorunujące wrażenie. Ból, gorycz, zgorzknienie, niewypowiedziany żal i poczucie zapomnienia. Dziewczyny z Wołynia nie były bohaterkami w sensie dosłownym, choć wiele z nich służyło w AK. Były bohaterkami, bo przeżyły. Jedna z nich, Alfreda, uratowała się z rzezi przez przypadek. Tylko niski płotek i niewielkie zarośla uchroniły ją od śmierci w męczarniach, w których zginął jej ojciec i dwie, młodsze siostrzyczki. Janina uciekała w wieczór wigilijny. Teodora przeżyła jeden z najsłynniejszych epizodów „Krwawej Niedzieli", masakrę i oblężenie kościoła w Kisielinie. To tam, podczas Mszy Św. Banderowcy wtargnęli do świątyni, mordując ludzi jak popadnie. Kilkanaście osób schroniło się na piętrze, w zakrystii, rzucając cegłami, kamieniami, gasząc palące się drzwi wiadrami napełnionymi własnym moczem. Obroną kierował ojciec przyszłego kompozytora Krzesimira Dębskiego, który zresztą w tym oblężeniu stracił nogę. Po wojnie zabiegał o upamiętnienie masakry Polaków przez banderowców, w której zginęli jego rodzice. Wśród ocalałych była właśnie Teodora, jedna z bohaterek książki Dziewczyny z Wołynia.
Na najnowszą pozycję Anny Herbich składa się dziewięć historii kobiet, cudem ocalałych z masakry z roku 1943 r. Jako historyk, interesowałem się powyższym tematem, toteż kilka relacji w tym o masakrze wsi Orzeszyna, Parośla czy obronie kościoła w Kisielinie wiedziałem już wcześniej. Spodziewałem się też makabrycznych opisów mordowania Polaków przez Ukraińców. Może dlatego, że w książce występują kobiety, nie ma tych okropieństw opisanych wprost. Czy to atut? Moja opinia jako recenzenta i krytyka literatury jest twierdząca. To bardzo dobrze, że występujące w książce kobiety nie epatują makabrycznymi obrazami tych strasznych wydarzeń. Jest w tych kobietach ból, żałość, pytanie dlaczego. Resztę zostawiają czytelnikowi, zupełnie inaczej niż książki Ewy Siemaszko czy Stanisława Srokowskiego. Bo w całej tej, wołyńskiej tragedii nie chodzi o to, że wyliczymy i opiszemy ze wszystkimi szczegółami pięćset czy sześćset sposobów mordowania Polaków, a czytelnik zobaczy rozprute brzuchy, oderżnięte piersi, ręce czy nogi. Kresowian, jak ktoś kiedyś powiedział, zabito dwukrotnie: pierwszy raz siekierą w roku 1943, zaś drugi raz przez kolejne pięćdziesiąt lat przemilczając te ohydną zbrodnię. Książka Anny Herbich Dziewczyny z Wołynia to doskonały „trening pamięci", kamyk do szańca dla tych, o których zapomniano. I to jest najważniejsza myśl, jaka przebija się przez wszystkie strony Dziewczyn z Wołynia.
dr Maciej Samolej
Komentarze
Podziel się opinią z innymi czytelnikami i fanami księgarni.
Komentarze nie są potwierdzone zakupem