Ostatni rozdział nowego tomu o wścibskiej profesorowej zaczyna się tak:
Reszta tego roku upłynęła Zofii Szczupaczyńskiej spokojnie: po lipcu przyszedł sierpień, więc trzeba się było zająć kwaszeniem ogórków, a zaraz potem robieniem korniszonów; wrzesień przyniósł też węgierki, a zatem smażenie słynnych powideł profesorowej i szykowanie śliwek w occie, październik - marynowanie i duszenie grzybów, listopad - szatkowanie i kiszenie kapusty; w dodatku przez cały ten czas nastawiano kolejne nalewki, tak lubiane przez Ignacego, a zatem malinową, do której Franciszka sposobem kuzynki Dutkiewiczowej dodawała gałązek rozmarynu, dalej wiśniową ratafię z utłuczonymi pestkami i przyprawami korzennymi, wyborną orzechówkę na niedojrzałych orzechach włoskich, kupowanych od Tetmajera z Bronowic, i tak dalej.
Ta iście proustowsko-schulzowska smakowita fraza jak w soczewce skupia maestrię Szymiczkowej, która znów zaserwowała nam wykwintną ucztę à la Agatha Christie: doskonałe składniki i mistrzowska technika, a wszystko podlane gęstym sosem mieszczańskiej nostalgii i zabarwione lekką sepią.
Jak widać w poniższym fragmencie, po powodziach i perturbacjach świat wrócił do normy, rytm życia znów wyznaczają posiłki i drobne przyjemności, a pojony nalewkami Ignacy nadal nic nie wie o działalności małżonki.
Rozkładanie bankietu na czynniki pierwsze może popsuć zabawę, więc ograniczę się do kilku osobistych duserów.
Po pierwsze: detal i research. Kryminały pożeram nałogowo, ale jeśli oprócz zawiłej intrygi (której po dwóch dniach już i tak nie jestem w stanie powtórzyć) nic z nich nie wynoszę, zostawiają niesmak. Idea efemerycznej rozrywki jest mi obca, więc, kiedy już pozwalam sobie na grzeszną przyjemność (bo nadal mam zaległości w klasykach), lubię się jakoś „ubogacić". Szymiczkowa nigdy nie zawodzi: dzięki pięknemu językowi (w tym odcinku poznałam słówka blik, faska i szkandela) i doskonałej konstrukcja świata przedstawionego (a wiem, co mówię, bo pomieszkuję w Krakowie, więc chodziłam sprawdzać) Maryla uczy i bawi. Dowiadujemy się sporo o ówczesnej prasie, o życiu kawiarniano-towarzyskim Krakowa, stosunkach ze Stolicą Apostolską i fascynującym świecie urningów. A dorożkę z rzędem temu, kto wiedział o powodzi z 1903 roku i zmyślnych rozwiązaniach transportowych (Polak już wtedy potrafił).
Po drugie: humor. Śmierć na Wenecji to satyra na mieszczański Krakówek, ale tak pocieszna, że nie sposób się gniewać. Na ludzkie przywary patrzy się tu z czułością, tak że czytelnik kibicuje Ignacemu, który (na przymusowej diecie) wymyka się nocą na drugą kolację i Zofii, która zręcznie go okłamuje.
Po trzecie: eskapizm. Na świecie wiadomo - wojny, wybory i zawierucha. Zanurzając się (sic) w Krakowie początku wieków, człowiek może na chwilę ogrzać się przy piecu, z którego pachnie ciastem, i zatęsknić do świata, gdzie czas płynie wolniej, a największym problemem (oprócz okazjonalnych mordów) jest niestrawność.
Wszystkim spragnionym kryminałów retro najwyższej próby polecam wycieczkę na Wenecję. Bo Szymiczkowa znów dowozi (na balii, ale z klasą).
Komentarze
Podziel się opinią z innymi czytelnikami i fanami księgarni.
Komentarze nie są potwierdzone zakupem